środa, 26 lipca 2017

Zamotani Miłością - Dorota i Aniela

Dawno nie pojawiła się chustowa historia... powoli wracam to normalności i regularnej pracy więc mam nadzieję, że i na blogu się rozkręci wszystko na nowo... tymczasem... zapraszam Was do poznania Doroty. Kobiety sukcesu i fantastycznej bliskiej Mamy. Staż matczyny ma całkiem spory. Po raz pierwszy mamą została jakiś czas temu, gdy rodzicielstwo bliskości nie było tak popularne lecz jednak Dorota odnalazła się w nim fantastycznie. Gdy patrzy się na całą jej rodzinę to bliskość aż iskrzy!

________


Nie pamiętam od kiedy chciałam zostać mamą, ale było to bardzo wcześnie, od 17 roku życia miałam wybrane imię dla córki, którą na świat powiłam 5 lat później. Wtedy Internet był „na kartki”, a poradniki nie propagowały tak wspaniałych rozwiązań i informacji jakie są dostępne dzisiaj. Szybko zorientowałam się, że wózek stanowi przeszkodę w wielu sytuacjach. Tak zaczęło się noszenie Zuzy w nosidełku – tak wtedy nie było wspaniałych nosideł i chust, a przynajmniej ja nie trafiłam na takowe – niestety. Nosiłam córkę w nosidełku, podróżowałam z nią, byłyśmy blisko i było nam ze sobą dobrze. Po dwóch latach powiłam syna i jego także nosiłam w tym samym nosidełku. Mam wrażenie, że to które wtedy było dostępne było dużo lepsze od tych, które dzisiaj są oferowane – tzw. wisiadła.

Z chustami zetknęłam się dobrych kilka lat później, gdy moje dzieci już były duże, a inna wspaniała mama została doradcą. Proponowałam organizację warsztatów w moim mieście, ale wtedy nie spotkało się to z zainteresowaniem. Gdy tylko dowiedziałam się, że po raz trzeci zostanę mamą wiedziałam, że pierwsze kroki skieruję do Małgosi i zapytam o chusty, i tak zostałam posiadaczką pierwszej chusty Babylonia, cienkiego, wykochanego pasiaka. Anielka miała 6 dni, gdy ją pierwszy raz zamotałam. Każde motanie uspokajało ją w pięć sekund. Choć nie mogę patrzeć na pierwsze nieudolne wiązania, i myślę sobie, jak mogłam tak ją nosić, to i tak wiem, że jej było dobrze, bezpiecznie blisko mnie.
Chust przybyło w naszej szafie, bo bez nich nasza codzienność byłaby jeszcze trudniejsza. Córcia rozwija się wspaniale, ale jest bardzo wrażliwym dzieckiem, rozwija się skokowo, a każdy skok to był naprawdę trudny czas. Chusty pomagały nam przetrwać chwile gdy i mi brakowało siły, i ona potrzebowała być bardzo blisko.
Chusta to także moja wolność i możliwość wychodzenia do ludzi z zachowaniem poczucia bezpieczeństwa małej kruszynki, która najpewniej czuje się u mamy. 
Chustę – choć nie tak często mota – polubił także tatuś. Myślę, że wraz z przybywaniem kilogramów, to on częściej będzie chustował nasz skarb, szczególnie podczas naszych pieszych wędrówek, których jestem miłośniczką.

O mnie:
Dorota Nina Semenov – potrójna mama – Zuzanny lat 17, Miłosza 14 i Anieli 9 miesięcy.
Zawodowo – pijarowiec, pracownik socjalny, kreatorka marki, wizerunku, współzałożycielka Toastmasters Piła, obecnie pełnię funkcję wiceprezesa ds. public relations. Od niedawna notuję graficznie i współtworzę pracownię twórczą GrafArt, konferansjerka, organizatorka eventów, słowem – multi kobieta. Kocham gotować dla najbliższych, uprawiać turystykę rowerową, fotografować, muzykować i wsłuchiwać się w siebie i świat, zapisywać swoje obserwacje w poezji. Intuicja jest moim najważniejszym drogowskazem.

  

Piła Się Nosi!


365 dni - 1 rok - tyle czasu minęło od założenia grupy chustowej, która miała dać rodzicom z naszego regionu wirtualną przestrzeń do wymiany doświadczeń i informacji związanych z noszeniem oraz rodzicielstwem bliskości (RB).
pierwsze spotkanie <3
Po tym czasie okazuje się, że to nie tylko grupa na portalu społecznościowym. To rzeczywista mała społeczność rodzicielska, która wspiera rodziców chcących być blisko, chcących nosić swoje dzieci i wychowywać w duchu RB.

Rok temu w życiu nie uwierzyłabym, że moment kliknięcia "załóż grupę" zmieni mnie i moje otoczenie tak bardzo. Oczywiście na lepsze!

To był czas intensywnego rozwoju i szalonych pomysłów - udało się zrealizować dużo fantastycznych akcji i projektów. Poznałam fantastycznych ludzi i mam z nimi kontakt. Nadal się spotykamy i rozmawiamy.

Piła Się Nosi to nie jakaś fanaberia, to nasz sposób na wyrażenie siebie i naszego rodzicielstwa. Grupa jest dla wszystkich sympatyków prawidłowego noszenia. Swoją działalnością wspieramy i rozwijamy świadomość na temat RB w miejscach, w których pracujemy i żyjemy. Jest to grupa rodziców, którzy chcą być nie tylko blisko dziecka, ale i drugiego człowieka.

Moja połowa mózgu operacyjnego - Aleksandra
Rok czasu - niby tylko rok, ale ile osiągnęliśmy jako grupa... sesje chustowe, warsztaty chustowania, rozwój doradców noszenia w naszej grupie, zbiórka żywności połączona z pokazem chustowym, chustowy flashmob, Rodzinny Weekend Bliskości i każde "Pilskie Macanki". Podczas każdej akcji, eventu pojawiały się nowe osoby, które dziś są członkami naszej małej społeczności.

Pomysł był skromny - stworzyć przestrzeń dla noszenia dzieci w Pile i szerzyć to co dobre poprzez małe gesty. Gdzieś w głowie czaiły się śmiałe myśli, ale nie pomyślałabym, że da się to zrobić już teraz! Jestem dumna - serio.
Wiele się zmieniło w porównaniu do zeszłego roku. Zamknęło się wiele drzwi, a jeszcze więcej ich się otworzyło. Mnóstwo relacji, przyjaźni i bliskości - to są najpiękniejsze i najważniejsze owoce tego roku.

Jestem wdzięczna każdej osobie, którą spotkałam. 
Za wsparcie i obecność, również za krytykę i trudności. Robimy coś dobrego, coś co ma tyle samo zwolenników i przeciwników. 

Noszenie nadal budzi skrajne emocje i z pewnością przez jakiś czas jeszcze tak będzie. My będziemy dalej się spotykać, planować i organizować. Będziemy działać po to, by rodzice z naszych okolic mieli dostęp do tego co im najbardziej potrzebne przy dzieciach - wolnych rąk i chwili dla siebie!

Mamy nowe pomysły i nadzieje, wiemy co poprawić i już zapisujemy w kalendarzu ważne daty...
Jeszcze o nas usłyszycie!




                           
                      



Rodzinny Weekend Bliskości - Niedziela

BabyShowroom na RWB

RWB <3

Nie mogło zabraknąć MOROSZKI i SPLOTu



Jeśli pieluchy wielorazowe to tylko u Agi


Team Doradców ClauWi na RWB



sejsa #nicminiewisi

pokaz chustowy

 








piątek, 9 czerwca 2017

Plac zabaw - dobro czy zło?


Pogoda się rozkręca. Rozkręcają się również rodzice z dziećmi. Młodzież wyłania się z legowisk domowych by stadnie przebywać na osiedlowych ławeczkach i innych miejscówkach. I my zaczęliśmy się wyprowadzać więcej i na dłużej jak tylko aura pozwala.


Dobrze jest patrzeć jak dzieciaki nie są zapatrzone tylko w telewizory, telefony, komputery i tablety.
Pogoda sprzyja integracji społecznej. Niestety są chwile kiedy mój wzrok chce zabić, a na język nasuwają się niecenzuralne słowa... A to dopiero początek sezonu! Jednak mimo to zdążyłam już zaobserwować powtarzające się sytuacje, które bywają niezwykle irytujące...

1. Brak szacunku.
Wiele razy miałam przyjemność spotkać i obserwować młodzież, która dba o to z czego korzysta. Co prawda słownictwo mieli różnej jakości ale trzymali fason. Ostatnio widzę i trafiam na młodych, którzy korzystając z placu zabaw mieli całkowicie w poważaniu to, że robią to niewłaściwie. Sprzęt wydawał niepokojące dźwięki, a młodzież dalej użytkowała mocno przeciążając atrakcje dla dzieci. Każdy ma w sobie dziecko, też lubię skorzystać z huśtawki, ale nie rozumiem braku szacunku. Oczywiście zwróciłam uwagę aby młodzi korzystali zgodnie z przeznaczeniem. Skutek był taki, że młode państwo się zebrało z miną zbitego psa i poburkując oddaliło się w kierunku bliżej nie określonym.

2. Piasek na placu zabaw?!
Kto by pomyślał, że na placu zabaw może być piasek? No jak, przecież dziecko się ubrudzi! Sama fanką piasku w pampersie i całym mieszkaniu nie jestem ALE taki urok dzieciństwa i placów zabaw. Piasek był, jest i będzie. Chyba, że piaskownicy brak. Zabijają mnie mamy, babcie, tatowie, dziadkowie, którzy powtarzają do swoich dzieci "ostatni raz tu jesteśmy, za dużo piasku..." lub "będziesz brudny od tego piachu". Nie wiem jak Wy ale ja idąc na plac z dzieckiem liczę się z tym, że się ubrudzi w piasku i ten piasek nawet zje, a później będę wycierać ten piach z tyłka i szorować głowę. A na końcu odkurzę mieszkanie.

3. Kwadrans.
Ile dziecko musi spędzić czasu na placu, żeby zdążyło się pobawić? 15 MINUT. Jest mnóstwo rodziców, którzy przychodzą na plac zabaw na KWADRANS. Sadzają dziecko w huśtawce, żeby za bardzo się nie ubrudziło, bujają a po chwili mówią: "Pobawiliśmy się, idziemy."  Naprawdę codziennie trzeba się spieszyć i nie ma się więcej czasu niż te 15 minut? Codziennie??

4. Nie możesz.
Po co niektóre dzieci przychodzą na plac? Po to by słyszeć "nie", "nie możesz", "zostaw". Wiadomo, nie wszystkie zabawki, atrakcje są przeznaczone dla każdego wieku ale serio można zakazać wszystkiego? Piaskownica nie bo brudzi, zjeżdżalnia nie bo spadnie, drabinki nie bo spadnie, huśtawka dla starszych nie bo za małe dziecko, huśtawka dla mniejszych nie bo za duże dziecko. Tak plac zabaw zdecydowanie jest po to, żeby dziecko przyszło i siedziało na tyłku, aż matka się nagada z innymi.


Plac zabaw to pierwsze miejsce gdzie dzieci uczą się życia w społeczeństwie. Wkurza mnie to, że idę rano na plac zabaw i jest on prawie pusty. Przychodzą mamy, z którymi się znamy. Irytuje mnie to bo wiem, że są mamy, które z własnego lenistwa notorycznie zamykają dzieci w domu. Później mają pretensje, że dzieciaki nie umieją się zachować w grupie. A gdzie dziecko nauczy się dzielić i walczyć o swoje? Gdzie dziecko nauczy się żyć z rówieśnikami? Gdzie dziecko nauczy się bawić w podwórkowe zabawy i gry? Gdzie dziecko może rozwijać swoją motorykę? Gdzie pozna nowych kolegów i koleżanki? Na placu!
My wychodzimy codziennie rano po śniadaniu, wracamy na drzemkę i wychodzimy po obiedzie do wieczora. Moje dziecko jest szczęśliwe i brudne. A my odkurzamy mieszkanie 2 (a czasami 3!) razy dziennie. Tak mało ostatnio pięknej pogody więc jak nie korzystać?
Plac to też powinno być miejsce relaksujące dla rodziców - przecież spotykają się tam z innymi i zawsze można pogadać i poznać kogoś nowego. Jeśli pogodzimy się z tym, że dziecko wróci brudne, może się bawić na wszystkim i można spędzić tam dłużej niż 15 minut to okaże się, że plac zabaw stanie się fajnym miejscem spotkań nie tylko dla dzieci. Jeśli stresujesz się tym, że dziecko się pobrudzi to ubierz to co pobrudzić może. Jeśli stresujesz się, że dziecko spadnie to je asekuruj. Jeśli brakuje czasu to wrzuć na luz i zwolnij tempo.

Na placu spotykamy się z mamami, codziennie tymi samymi. Jak jest nas więcej niż 3 to śmiejemy się, że jest tłok. Przykre bo za naszych czasów czymś dziwnym były puste place.


        







poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Szpital na PLUS #6 - Historia Eweliny

Poznajcie dziś Ewelinę - mamę Eryka. Ich pierwsze spotkanie niemiłosiernie się przedłużało. Poród był trudny i wyczerpujący. Jednak mimo to Ewelina jest szczęśliwą mamą, która zaufała lekarzom i dzięki nim urodziła zdrowego synka. Choć musiała skorzystać ze wsparcia w postacie źle osławionego "vacum" to jest zadowolona i wdzięczna naszym położnym i lekarzom za opiekę i wsparcie jakie otrzymała!

_____________



0 8.10 w piątek za radą położnej stawiłam się wraz z przyszłym tatusiem na izbie przyjęć w pilskim szpitalu. Powody były dwa: przeterminowanie o tydzień oraz ogromna chęć przytulenia mojego brzuszkowego lokatora. Temu akurat nie bardzo się spieszyło na ten świat. Nic nie wskazywało, że cokolwiek się zacznie. Czułam ogólny spokój czekając na izbie. Chyba to dzięki wycieczce, którą miałam z Katolickiej Szkoły Rodzenia. Cała procedura nie była dla mnie zaskoczeniem. Po wstępnym badaniu wylądowałam już na piętrze. Kolejne badanie tym razem, bardziej szczegółowe (badanie płynu owodniowego i sprawdzanie łożyska). Pan doktor bardzo miły, wyjaśnił mi wszystko, co bada i jak będzie wyglądało dalsze działanie. Nie było to przyjemne, ale jakoś przy zaciśniętych zębach dałam rade. Rozwarcie na 3cm. Skierowano mnie na Patologie ciąży. Po badaniu zaczęło się coś dziać, pierwsze skurcze... Pielęgniarka podpięła mnie pod KTG i kazała mi czekać na obchód, który właśnie się zaczął. Po pół godziny przyszła moja kolej. Pan ordynator zobaczył zapiski KTG. Decyzja była jedna: "nie leżymy tylko ciągle spacerujemy po naszym pięknym korytarzu. Jeśli skurcze nasilą się to zdecydujemy dalej.. Może zdarzyć się to, że skurcze się wyciszą, wtedy założymy cewnik Foleya, ale to dopiero może poniedziałek". Po chwili słowa lekarza do mnie dotarły i perspektywa spędzenia weekendu bez akcji porodowej. Przyszłemu tatusiowi kolejny dzień urlopu uciekał. Oczywiście prosiłam o pomoc w przyspieszeniu... Usłyszałam ''Zobaczymy". Zaczęłam spacery po korytarzu niczym skazaniec na spacerniaku. Skurcze raz się nasilały, potem wyciszały się. Co godzinę lekarz przychodził pytał się czy coś się rozkręciło... Wystraszona tymi zanikającymi skurczami zaczęłam chodzić po schodach wyjścia ewakuacyjnego... Góra i dół... chyba z 15 razy, aż nogi mi już wysiadały. Skurcze znów się pojawiły, prowadzący zadecydował, ze oni już więcej nie mogą mi pomoc i kieruje mnie już na porodówkę... szłam cała happy, ale tak naprawdę nie wiedziałam co mnie czeka.


Po 12 na porodówce przywitała mnie położna Pani Iwonka. Pomogła rozgościć się w sali. Położyła na łóżku i podpięła pod KTG. Opowiedziała z krótka jak mniej więcej będzie postępowała. Bardzo miło nam się rozmawiało. Czułam się tam komfortowo. Po chwili przyszła przywitać się również Pani doktor. Sprawdziły rozwarcie 4 cm... Niestety bez szału. Z racji dodatniego GBSa dostałam antybiotyk i czopki na zmiękczenie szyjki. Od tego czasu miałam uprawiać spacer skazańca i siedzieć na piłce. Ogólna atmosfera na sali była bardzo intymna. Byłam ja , przyszły tatuś i personel medyczny. Po tym skurcze nasilały się. Dostałam gaz, który dawał ulgę pierwsze 15 min. Pojawiły się ogromne bóle krzyżowe i wtedy poczułam, ze to nie są żarty... to już się dzieje. O 17 pani dr zaproponowała mi by przyspieszyć akcje przebijając pęcherz. Znów na piłkę. Bóle krzyżowe i silne skurcze dawały mi w kość. Nie dałam rady leżeć i wdychać gaz... Położna zaproponowała mi kąpiele pod prysznicem. Było nieco lepiej, kolejne badanie.. Rozwarcie 6 cm. Mało. Gaz i prysznic mało dawały, ryk i ból bo już nie dawałam rady. Przyszły tatuś dzielnie mi towarzyszył i pilnował abym oddychała. Tu niestety cała wiedza ze szkoły rodzenia uleciała.. W głowie było to uczucie bólu. Nastąpiła zmiana personelu. Pod opiekę przejęła mnie Pani Marzena. Miła i stanowcza kobieta. Od 20 nie wychodziłam prawie spod prysznica, tylko na badanie. Moja druga połowa śmiała się, ze chyba rodzę aquamena i ze cały zasób szpitalnej wody zużyję. Dalej gaz i czekanie. O 23 podali mi oxy na rozwarcie i było już 9 cm... Pojawiły się skurcze parte. w tym momencie przy łóżku pojawiła się położna, pani doktor i jakaś pani z personelu medycznego... Komenda... no to będziemy rodzić. Parłam (tak mi się wtedy wydawało). Główka nie chciała niestety przejść. Byłam bardzo zmęczona , nie miałam już zbytnio siły. Wszyscy wkoło zaczęli na mnie krzyczeć , a ja przeprowadzałam kontratak drąc się... Popękałam, niestety musiano mnie naciąć. Była godzina po 12. Moje parcia były bezskuteczne, nadal był opór. Mały trzymał rękę kolo główki. Tętno zaczęło spadać. Pani doktor powiedziała , że jeśli nie będę silnie przeć, niestety będą zmuszeni użyć wakum... "wakum?? a tak... Moja kuzynka rodziła przez wakum..." - w głowie przerażenie , że będzie miał główkę stożkowa. Byłam przerażona ta myślą. Brak sił przełożył się na słabe parcie. Decyzja wakum... szybko jednak Panie wyjaśniły mi na czym to polega, i uspokoiły, ze jutro główka małego będzie już normalna. Kiedy parłam przy ich pomocy zobaczyłam główkę i długie włosy, a reszta dalej jakoś poszła. O 0:35 pojawił się na świecie Eryk. Nie było cudowniejszej chwili. Jest wreszcie mój kochany synek. Z perspektywy czasu nie pamiętam już bólu, została w wspomnieniach ogromna życzliwość jaka została mi przez te paręnaście godzin okazana. Nic nie robiono bez mojej zgody, wszystko było dla mnie zrozumiałe. Mimo pewnych obaw (och te internety) i cała te afery w otoczeniu, nie zmieniłabym pilskiego szpitala na inny. Dla Tego szpitala mówię WIELKIE TAK.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Szpital na PLUS #5 - Historia Kamili

Tym razem zapraszam Was do zapoznania się z historią pilanki, która rodziła po za granicami naszego kraju. Dzięki temu, że wielkość jej ciążowego brzuszka odbiegał od normy trafiła pod opiekę lekarzy... W Polsce jest nie do pomyślenia aby kobieta w ciąży nie miała wizyt, usg, badań. W Anglii natomiast jest to norma, pod szczególną opieką lekarzy są ciąże, które nie są książkowe i nie mieszczą się w przyjętych normach. Choć poród był ciężki to odbył się bez większych komplikacji, ale po zabrakło opieki poporodowej. Z jednej strony to dobrze nie ingerować w instynkty matek, ale co gdy młoda mama potrzebuje faktycznie pomocy? Z tym bywa różnie.
Poznajcie Kamile, młodą Mamę Oskara. Zakochana w swoim synku i tacie Oskiego. Nietuzinkowa, pełna humoru i otwarta na swoje macierzyństwo. Choć na starcie było one dużym wyzwaniem to dawało jej mnóstwo radości i satysfakcji od samego początku.
___________________
Mama i Syn 
Każda z nas marzy o szybkim, bezproblemowym porodzie :)
jednak czasami życie lubi nam spłatać figla... Jak każdy rodzic cieszyliśmy się tym, że za trzy miesiące powitamy na świecie naszego potomka. Wszystko toczyło się swoim rytmem aż do pewnej wizyty kontrolnej u położnej. Bardzo miła angielka w średnim wieku, zmierzyła powiększający się codziennie brzuszek po czym wyniki naniosła na wykres, w którym to były podane standardy wielkości.. Od tego zaczęła się nasz przygoda z poznawaniem angielskich lekarzy i specjalistów. Według wykresu brzuch był za duży co mogło świadczyć, że maluszek za szybko rośnie i nie wykluczało chorób takich jak cukrzyca.Tego samego dnia położna umówiła nas na dodatkowe badanie usg oraz skierowała na badanie cukru.
Po kilku dniach z usg dowiedzieliśmy, że nasz syn nie będzie należał do maluszków, natomiast badanie cukru wykluczyło cukrzyce. Nasz stres trochę opadł, minęły obawy. Jednak w dalszej części zostaliśmy objęci opieką lekarza co tak naprawdę podczas 'normalnego' przebiegu ciąży nie miało by miejsca (taką wiedzę przekazywały inne mamy mieszkające w Anglii). Po drodze kolejne kontrolne usg, wizyty u lekarza, który w najdelikatniejszy sposób dał do zrozumienia że poród naturalny dziecka, któremu według usg przypisywano wagę ok. 5kg nie będzie należał do najłatwiejszych a w najgorszym (według mnie) wypadku skończy się cc. Na wizytach ustaliliśmy, że poród zostanie wywołany tydzień przed terminem, jeśli oczywiście wcześniej Maluch nie spłata nam figla i nie wyskoczy sam. Wtedy zaczęła się wewnętrzna panika 'o kurczę to już, zaraz go poznamy'. Lekarz uspokajał, że zrobią co tylko w ich mocy aby wszystko odbyło się jak należy, ale osobiście ani przez chwile nie potrafiłam przestać zamartwiać się o Nas.
Nastał dzień stawienia się w szpitalu, od rana nerwy (perspektywy czasu zapewne niepotrzebne), chwyciliśmy torby pod pachę i ruszyliśmy trochę jak na podbój świata. Droga do przywitania była długa i męcząca, prawie 32 h. Ogrom bólu, trochę łez... Po drodze spotkaliśmy pomocnych ludzi, którzy mówili co robię źle, pomagali ulżyć w bólu. Jeszcze nie wiem czy to prawda, że wywoływany poród boli bardziej, ale osobiście przekonałam się, że ból był ogromny. W tym wszystkim z pewnością jest jedna prawda: dwa dni po porodzie zapominasz o wszystkim. Ja osobiście zapomniałam. I tak po trudnej batalii która, skończyła się na sali operacyjnej jednak BEZ cięcia cesarskiego - 18.11.2015 o godz. 20:08 przywitaliśmy na świecie Oskara - 4 090 g i 57 cm szczęścia. Po porodzie pojawiły się oczywiście problemy z laktacją i przyrośniętym wędzidełkiem. Powiem szczerze, że zawiodłam się brakiem wsparcia przy karmieniu - jedyną pomocą był nakaz przystawiania do piersi i nakładki do karmienia (stały element wsparcia laktacyjnego). W ten sposób ta przygoda zakończyła się bardzo szybko. Ze szpitala wyszliśmy po 22h, cieszyłam się bardzo, bo o ile 4 mamy z dziećmi na jednej dużej sali mi nie przeszkadzały, tak stan łazienek zostawiał wiele do życzenia. Personel, przy każdym przypadku czy to moim, czy też innych mam robił co w jego mocy. Szpital, w którym rodziłam nie należy do najmniejszych, a jak wszędzie chyba brakuje tam rąk do pracy. A nie kryjmy się praca ta jest bardzo odpowiedzialna. Do dziś spijamy ogrom naszego szczęścia, poznajemy na nowo świat i uczymy się cieszyć z najmniejszych rzeczy :)

Nawet Mieszko miał okazję poznać się z Oskarem jakiś czas temu...

sobota, 18 marca 2017

Doradczy Roczek!

Doradca noszenia dzieci w chustach i nosidłach miękkich - jak to dumnie brzmi! 
Jestem dumna z siebie, że podjęłam tą decyzję. Nie poddałam się, nie kręciłam nosem tylko uparcie parłam i prę nadal do przodu.

Nie wiem, w którym momencie pomyślałam o chuście dla Mieszka. Na pewno chusta przyszła jak Mieszko był już z nami. Nie pamiętam kiedy podjęłam decyzję o kursie ale było to jak olśnienie. Szukałam swojego miejsca, kierunku w którym chciałabym podążyć i znalazłam... Wszystko co łączy pracę z ludźmi, z dziećmi, kontakt, bliskość i można świetnie zsynchronizować z moimi planami na przyszłość! To były chusty - niby narzędzie dla wygody matki. W tym przypadku to był klucz do mojego rozwoju. Od zawsze chciałam pracować z dziećmi i rodzicami. Nigdy nie myślałam o tak małych dzieciach. A jednak okazało się, że i tu mogę coś zdziałać - poszerzyłam swoje horyzonty i chcę więcej!

Rok temu nawet nie śniłam, że poukłada się wszystko tak, jak jest teraz. Rok temu nieśmiało ufałam, że uda mi się zrobić coś swojego, coś w czym będę mogła się odnaleźć. To był czas, w którym poszukiwałam, myślałam, analizowałam. Rok temu wsiadłam w pociąg i ruszyłam do Poznania. Wtedy nie wiedziałam za wiele o chustach i nie wiedziałam wiele o rodzicielstwie bliskości - nie byłam tak świadoma.
Kurs był dla mnie odkryciem i bardzo intensywną pracą. 3 dni po 10 godzin - praktyka z teorią mieszały się. Mój mózg parował. Chłonął wszystko co Iza nam przekazywała. Zakwasy w rękach i drżące mięśnie wieczorem, mnóstwo pomysłów, wizji, nowych znajomości, wiedza, nowe spojrzenie na rodzicielstwo - to były owoce każdego dnia. Kończąc kurs miałam głowę pełną pomysłów, optymizmu. Byłam pełna energii i wierzyłam, że zmienię mój mały świat!
Czy zmieniłam?? No pewnie!
Jestem świadomą mamą - moja świadomość jest coraz większa. Czytam, poszukuję wiedzy, spotykam się z ludźmi, którzy są dla mnie inspiracją i którzy mnie wiele uczą. Cały czas się rozwijam.
Otworzyłam się na wiedzę i rozwój - podchodzę do tego z rozsądkiem. Wiem, że sukces wymaga czasu, wiem, że praca nie zawsze przynosi efekt od razu. Przede wszystkim wiem, że rozwój to podstawa. Mój własny rozwój wcale nie jest przejawem egoizmu - ja dzięki temu lepiej dbam o rodzinę, o mój mały świat i mogę lepiej służyć tym, którzy oczekują ode mnie pomocy.
Jestem świadoma bliskości i moja rodzina o tą bliskość zabiega - nie wstydzimy się przytulać i okazywać sobie uczucia. Cenimy wspólne momenty, wszystkie co do jednego. Ja sama nauczyłam się cenić i czerpać z momentów, które tę bliskość wspierają.
Stworzyłam coś pięknego - jestem dumna ze środowiska, które pobudziłam do istnienia. Okazało się, że w naszym rejonie jest sporo osób chustujących i sympatyków - to niezwykłe, że udało się również zaktywizować grupę do działań na korzyść społeczeństwa! Jestem dumna, że odważyłam się na krok do przodu i zorganizowałam pierwsze macanki. Jestem dumna, że odpowiedziałam na potrzebę chustorodziców i założyłam grupę chustową. Jestem dumna, że jestem częścią tej grupy, a praca na jej rzecz sprawia mnóstwo radości! To w tym środowisku poznałam nowych przyjaciół, zawiązało się mnóstwo pięknych relacji!
Uwierzyłam w siebie i to jest chyba największy sukces - wiem, że czeka mnóstwo pracy, wydarzeń i będzie jeszcze więcej przeszkód ale warto walczyć i iść do przodu.
Realizuję swoje pomysły, projekty - nie boję się podjąć wyzwań - kiedyś oddałabym komuś swoje pomysły by je realizować, dziś z pomocą innych robimy fajne rzeczy.



Po kursie wydawało mi się, że konsultacje sypną się od razu, będzie się wszystko kręcić i będzie super. Pierwszą konsultację miałam pod koniec kwietnia, a kurs był na początku marca - wiele razy przez ten okres byłam zrezygnowana. Tyle pieniędzy i czasu na nic - a jednak nie!
Nie wszystkie konsultacje były łatwe, ale wszystkie dawały mnóstwo radości. Czułam, że to jest to! Pomagałam rodzicom, którzy byli sfrustrowani, dawałam im wolne ręce. Dzieci usypiały w chustach, choć podczas motania głośno wyrażały sprzeciw. Rodzice byli wzruszeni gdy widzieli spokój zamotanego dziecka. Wszystkie konsultacje, bez wyjątku były piękne! było ich ponad 50 - tyle osób mi zaufało i jest to dla mnie ogromna radość! Nie ma nic lepszego niż wdzięczność drugiego człowieka, nie ma nic piękniejszego niż spokojni i szczęśliwi rodzice ze swoim dzieckiem.

Bycie doradcą to dla mnie ogromny przywilej i obowiązek. Jako osoba służąca innym pomocą, swoją wiedzą i doświadczeniem wymagam od siebie wielu rzeczy. Niestety jestem tylko człowiekiem i czasami zawodziłam i popełniałam błędy - jednak za każdym razem wyciągam wnioski! Uczę się i rozwijam po to, by być jeszcze bardziej wartościowym człowiekiem. By móc pomagać i wspierać lepiej.

Ten rok był niezwykły i mam nadzieję, że kolejne lata będą takie same albo i lepsze!







niedziela, 5 marca 2017

Zamotani Miłością - Justyna, Janek i Staś


Dziś zapraszam Was do poznania Justyny i jej dwóch synów - Janka i Stasia. Justynę poznałam na naszych pierwszych macankach. Spotkałyśmy się w drodze do kawiarni :) Wiedziałam, że mieszka za granicą, a tu w Pile jest "na chwile". Miałam jednak nadzieję, że odległość nie przeszkodzi w jej obecności w naszej Pilskiej Chustowej Społeczności - myślę, że się udało.
Justyna jest zdolną mamą, która nie tylko nosi ale również ostatnio uszyła mini nosidło dla swojego syna - bo jak nosić to całą rodziną! Zapraszam - poznajcie się! :)




Mam na imię Justyna i jestem mamą prawie 3 letniego Janka oraz 20 miesięcznego Stasia. 6 lat temu przeprowadziliśmy się do Norwegii, tutaj też urodzili się nasi chłopcy.
Moja przygoda z noszeniem zaczęła się gdy urodził się Janek. Szukałam rozwiązania, które ułatwiłoby mi podróże samolotem z maluchem. Niestety nie udało mi się uniknąć popełnienia błędu w wyborze nosidła. Nie mając odpowiedniej wiedzy i pojęcia gdzie szukać wybór padł na bardzo popularne w Norwegii wisiadło. Na całe szczęście dla malucha wylądowało bardzo szybko w kącie. Matczyna intuicja podpowiadała, że coś jest nie tak i nie był to najtrafniejszy wybór. Nie mogąc znaleźć lokalnych grup chutomam odpuściliśmy noszenie. 
Na dłuższe wakacje w Polsce przyjechaliśmy, gdy Janek miał około pół roku i wtedy wydawało mi się, że to już za późno na początek noszenia.

Do chust i chustonoszenia ponownie wróciłam pod koniec drugiej ciąży. Jeszcze przed narodzeniem Stasia w domu pojawiły się nasze pierwsze kółka oraz meitai. Gdy Staś miał około 4 miesiące pojechaliśmy do Polski, gdzie poszłam na Klub Kangura w moim rodzinnym mieście i przepadłam…Dzięki wspaniałym mamom pierwszy raz zawiązałam Stasia w długą chustę oraz trafiłam do internetowych grup chustowych. Kilka dni po spotkaniu w domu miałam mojego pierwszego pasiaczka <3 Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć norweską grupę chustomam oraz lokalną w mieście gdzie mieszkam. 
Jak wygląda chustonoszenie w Norwegi? Całkiem podobnie do naszego, wszystkim przyświeca jedna idea – BLISKOŚĆ Z DZIECKIEM! W odróżnieniu od Polski w Norwegii jest tylko jedna ogólna norweska grupa plotkarska oraz jedna sprzedażowa.

Co mi daje chusta? Przede wszystkim bliskość z moimi chłopcami. Starszy był mało wymagającym dzieckiem w przeciwieństwie do swojego młodszego barta. Staś okazał się maluchem wymagającym dużej atencji i nielubiącym gdy mama oddalała się za daleko. Dzięki chuście mogłam poświęcić odpowiednio dużo czasu starszakowi oraz zająć się domem. Chusta do tej pory jest nieodłącznym elementem każdego dnia. Jeździ z nami wszędzie, niezależnie czy jest to wyjście do sklepu czy długa podróż samolotem, czy pociągiem.
Dzięki chuście poznałam wiele wspaniałych kobiet zarówno w moim rodzinnym Rybniku, Norwegii, a także w Pile, dzięki czemu przeprowadzka do obcego miasta nie będzie taka straszna.

O mnie: Nazywam się Justyna. Jestem pełnoetatową mamą dwóch wspaniałych chłopców. Jestem żoną swojego męża. W wolnej chwili zasiadam przy maszynie lub pod kocem z szydełkiem w ręku i oddaję się moim pasjom.



środa, 1 marca 2017

SZPITAL NA PLUS #4 - Historia Aleksandry

Poznajcie Aleksandrę.
Nietuzinkowa, pozytywnie nastawiona i zdrowo walnięta jeśli chodzi o sprawy parentingowe. Kobieta z dystansem i mama ze zdrowym rozsądkiem.
Słyszałam  tę  historię  już kiedyś i dziś chcę się z Wami nią podzielić - dawka pozytywnej energii i nadziei, że każdy kryzys jest do przetrwania. 




Wszystkie wspomnienia - choćby najbardziej dramatyczne czy cudowne - z czasem blakną w naszych głowach i z trudem przypominamy sobie szczegóły. Tadeusz przyszedł na świat ponad dwa lata temu, a ja do końca życia zapamiętam wykrzyczane w pewnym momencie akcji porodowej hasło: mam spadek! Zapamiętam, nawet jeśli wiele innych szczegółów się zatrze…
***
Zgłosiłam się na oddział ginekologii i patologii ciąży w przeddzień terminu porodu. Zestresowana maksymalnie, jak tylko można się stresować. Przyjęcie na oddział przebiegało jednak bardzo sprawnie i sympatycznie, jeśli można mówić o tym, że przyjęcie do szpitala jest sympatyczne. Położna przeprowadziła wywiad, papiery zostały wypełnione a ja wstępnie zbadana. Na oddziale klasycznie dostałam swoje łóżko i czekałam na to, co miało dziać się później. Stres nie odpuszczał, a mi wiecznie po policzkach spływały łzy. Ot taka wrażliwość albo buzujące hormony. Bałam się porodu i bólu, na który psychicznie się nastawiałam, bałam się tego wszystkiego co powie lekarz po badaniu, co wyniknie z KTG, chociaż do tej pory ciąża przebiegała wzorowo. A jednocześnie czułam ulgę, że moja ciąża jest donoszona i jestem bezpieczna pod bacznym okiem specjalistów. Wszyscy, którzy mnie otaczali sprawiali, że czułam się doinformowana, zadbana, bezpieczna a na dodatek atmosfera była sprzyjająca. Na sali poznałam przesympatyczną dziewczynę, w pierwszej ciąży – podobnie jak ja – która nie miała tyle szczęścia, a jej ciąża była zagrożona. Leżała w szpitalu już któryś tydzień, a jeszcze wiele tygodni było przed nią… lekko współczułam, ale jednak całym sercem kibicowałam, żeby dotrwała zdrowo i spokojnie do terminu porodu. Ona również była w dobrych rękach.


Zdecydowałam się na indukcję porodu, na początek założenie cewnika Foleya, tzw. balonika. Historii o nim, a właściwie o tym, z jakim bólem się wiąże słyszałam miliony. Miałam je w dupie, większość historii porodowych to istny dramat i rzeźnia… a ja przecież miałam za moment poznać bardzo ważnego człowieka w moim życiu - Tadeusza, to nie mogło być dramatyczne przeżycie. Nie bolało, czułam lekkie mulenie w podbrzuszu, ale nic specjalnego się nie działo. Tata Tadeusza pojechał do pracy, miał być pod telefonem, gdyby jednak syn chciał wyjść na świat. Przespałam całą noc, raz po raz budząc się, kiedy położna przychodziła z mega zabawną metalową trąbką słuchać brzucha. Naprawdę mega mnie to bawiło, podobnie jak zaznaczanie ruchów dziecka przy badaniu KTG. W każdym razie dotrwałam do rana, wtedy okazało się, że balonik zrobił to co do niego należało, było jakieś rozwarcie i można przenieść się na porodówkę.
Szybki telefon do Taty Tadeusza, pod pachę najpotrzebniejsze rzeczy i znów strach w oczach.
Niedługo potem leżałam już na sali porodowej. Naprawdę ładnej i przyzwoicie wyposażonej. Położna, z którą miałam rodzić to pani Ela. Bardzo miła kobieta, która o wszystkim na bieżąco mi opowiadała i utwierdzała w przekonaniu, że wszystko zrobimy tak, by było jak najlepiej. A ja znów płakałam, serio. Pani Ela pocieszała jak mogła, ale w końcu zrozumiała, że ja po prostu muszę płakać, więc uznała, że mam płakać ile wlezie, byle było mi lżej na sercu. Podłączono kroplówkę. Oksytocyna poszła w ruch, brzuch był opasany gumami od KTG  - swoją drogą super, że gumy od KTG mają różowy kolor – a ja leżałam i próbowałam nawet żartować z Tatą Tadeusza, chociaż to był raczej czarny humor. Stwierdziłam, ze zawsze chciałam mieć szóstkę dzieci, ale żartowałam, jedynaki też są fajne…
Na KTG zaczynały rysować się skurcze, pani Ela doglądała co się dzieje. Była ze mną mama, która wspierała samą obecnością, jak to mamy mają w zwyczaju. W sali obok, rodząca kobieta darła się niemiłosiernie, a ja znów płakałam.
Na porodówce nie byłam dłużej niż pół godziny. Spadek tętna! Położna „potrząsała” lekko brzuchem, żeby zmusić Tadka do jakiejś reakcji, przekładała czujki od KTG żeby tętno znów złapać. Ciągle spadek. Nie trzeba się na tym znać, po prostu słychać, że dzieje się coś złego. Widzisz miny personelu i nabierasz pewności, że nie jest dobrze. Rozsunęły się drzwi i padło głośne hasło, które zostanie ze mną na zawsze - „Mam spadek”. Wtedy wokół spod ziemi wyrosło kilka osób – położne, lekarz, pani neonatolog, jeśli dobrze pamiętam. Zarządzono cięcie na szybko. Odpięto oksytocynę, założono cewnik, dostałam szpitalne wdzianko. Jedna z kobiet w fartuchu dzwoniła po anestezjologa i szybko zawieziono mnie na drugą salę. Wszystko działo się tak szybko, że nie miałam nawet czasu stresować się bardziej, Ci wszyscy ludzie po prostu walczyli o mnie i Tadeusza! Leżałam na zimnym i twardym stole, ktoś trzymał mnie za rękę i widziałam już lekarza ze skalpelem w dłoni, słyszałam „jestem gotowa, tniemy”. Dacie wiarę? Ja tu leżę i wszystko słyszę, panika! W tym momencie jednak urwał mi się film…
Tadeusz przyszedł na świat 7 września 2014 roku o godzinie 10:04. Ważył 3320 i mierzył 57 centymetrów. Był zdrowym chłopcem, wszystko w normie.
Spadek tętna był chyba psikusem z jego strony, bo wcale nie był okręcony pępowiną. Być może po prostu złapał ją w garść i zacisnął zbyt mocno.
Obudziłam się na sali pooperacyjnej. Świat wirował i zupełnie nie miałam świadomości co się dzieje, chociaż wiedziałam, że już po wszystkim. Dowiedziałam się, że z Tadeuszem wszystko w porządku. 
Sześć godzin po cięciu dostałam swojego małego człowieka w objęcia, położne pomogły mi przystawić go do piersi. Niesamowite, ale wówczas miałam bardzo mieszane uczucia – cieszyłam się, ale jednocześnie czułam pustkę w brzuchu. Tadeusz nie miał problemów ze ssaniem, więc droga mleczna od początku była łatwa i przyjemna, a jednak ciągle pytano nas czy sobie radzimy, proponowano pomoc, gdyby jednak był problem.
Położne dbały o nas na sali pooperacyjnej, regularnie zmieniały kroplówki ze środkiem przeciwbólowym, pytały o samopoczucie, obmywały. O rety jakie to było dla mnie niekomfortowe wiedzieć, że ktoś tak o mnie dba, że skacze wokoło, a ja nic nie mogę sama! Chylę czoła i dziękuję im za wszystko co robiły, chociaż wiem, że to ich praca i dla nich to oczywiste. Kolejne dni wspominam równie dobrze – położne instruowały jak zrobić wszystko przy małym człowieku, pytały czy nie potrzebuję środków przeciwbólowych, zmieniały opatrunki… Tłumaczyły i ze stoickim spokojem pomagały we wszystkim, nawet w tym żeby przebrać małego człowieka – wiecie to ogólnie normalne, że matka umie przebrać swoje dziecko w czyste body, ale ja byłam przekonana, że urwę mu głowę, więc ten pierwszy raz wolałam poprosić o pomoc, chociaż Tadeusza wykąpano i ubrano w czyste wdzianko. Ulał i wszystko jak krew w piach, trzeba przebrać. No, ale jak urwę głowę? Pani, której imienia nie pamiętam była naprawdę niesamowita! Pomocna i miała podejście zarówno do mam, jak i małych pacjentów. Na dodatek była pięknie umalowana i ciągle uśmiechnięta – serio zwróciłam na to uwagę! Taki radosny widok, dający nadzieję zmęczonym porodem matkom! Drugiej nocy Tadeusz płakał, a ja płakałam razem z nim. Zupełnie nie widziałam czego ten mały człowiek ode mnie chce. Płacze, płacze i płacze… a ja za cholerę nic nie rozumiem, jestem zmęczona i hormony robią mi burdel w głowie. Personel spieszył zpomocą nie zwracając uwagi na godzinę – czasem sama świadomość, że ktoś jest obok i poklepie po ramieniu wystarcza.
Bardzo dobrze wspominam pobyt w szpitalu – ginekologia i patologia ciąży, porodówka i położnictwo na medal. Moją ciążę prowadziła dr Maria Gajewska, która robiła również cięcie cesarskie i wydobyła na świat Tadeusza. Resztę położnych, znam tylko z widzenia, ewentualnie imienia, ale wszystkie były naprawdę doskonałe. Pobyt w szpitalu to niezbyt przyjemne doświadczenie, nie ma co się oszukiwać, ale nie mogę powiedzieć złego słowa. Polecam gorąco pilski szpital, poza tym polecam nie słuchać cudzych historii o rzeźni, o niemiłym personelu, o obskurnych porodówkach i łamaniu praw pacjenta. Polecam pamiętać, że personel szpitala to ludzie tacy sami jak my, którzy czasem mają prawo mieć gorszy dzień, mają prawo do zmęczenia i to nie tylko oni powinni być empatyczni, nas również to obowiązuje. Polecam też pozytywnie nastawić się na wydarzenie jakim jest poród – pamiętajcie, że idziecie poznać nowego człowieka, a nie walczyć ze światem. Wasze pozytywne nastawienie to połowa sukcesu!


O mnie:

Aleksandra – szczęśliwa mama dwuipółletniego Tadeusza oraz narzeczona mężczyzny, który marzy by przejechać na motorze Route 66. Poza tym studiująca dziennikarka, która realizuje swoje pasje do pisania i macierzyństwa na blogu Brzuchacze. Uwielbia kryminały Cobena, różowy kolor i jedzenie! 



piątek, 17 lutego 2017

Lepsza Matka

Wkurza mnie świat. Delikatnie rzecz ujmując...
Ostatnio podczas mych podróży po Internecie trafiam na różne grupy i się zawodzę :( zawodzę się tym, że w większości tych grup, na stronach nie ma tolerancji, nie ma wolności - grupy są zamknięte i kiszą się we własnym sosie z poglądów... jedyną przyprawą dodającą ostrości w tym kociołku to hejt na osoby o innych poglądach... w prawie każdej grupie króluje jedna wiodąca tematyka, do której dobiera się dowody na jej wyższość nad innymi...


Wkurza mnie to, że mama gdy o siebie dba to mówią, że to nie możliwe, żeby z dzieckiem tak wyglądać - z pewnością zaniedbuje dziecko... kiedy nie mam czasu umyć włosów to gadają, że bym o siebie mogła zadbać...

Kiedy robię zakupy z dzieckiem patrzą uważnie na zawartość koszyka - jak znajda czekoladę to marudzą, że uzależniam od cukru. A jak nie ma tam nic słodkiego to moje dziecko jest biedne bo tego cukru nie dostanie...

Uwielbiam te komentarze, kiedy jakaś mama walczy z buntem swojego dziecka na środku ulicy - jeśli próbuje nie reagować to słychać, że nie potrafi dziecka spacyfikować... ale jak krzyknie... zaraz pomoc społeczną trzeba wołać.

Wkurza mnie to, że gdy idę ulicą z dzieckiem (za ręce, wózkiem, w chuście - bez znaczenia) to się wszyscy oglądają, że taka młoda i już z bachorem, nie patrzą, że obrączka, a jak obrączka to "czy wpadliśmy i dlatego ślub?" Kurde!

Wkurza mnie to, że mnóstwo osób podchodzi do mojego dziecka na ulicy i chce je dotknąć! Nie zgadzam się! Wkurza mnie to, że 100 osób w ciągu dnia podchodzi i mówi "a gdzie czapka", "a zmęczony nie jest?", "a mama nie może dać czegoś słodkiego?", "a pójdziesz na ręce?"
Nie zgadzam się!
Ja jestem MAMĄ i WIEM co dla mojego dziecka najlepsze!

Wkurzają mnie inne MAMY, które wiedzą lepiej co mojemu dziecku dolega... Wkurzają mnie MAMY, które myślą, że są LEPSZE bo.... no właśnie bo co?

Bo poświęcają się swojemu dziecku w 200% - nie mają czasu zadbać o siebie, pomalować, ubrać się czy umyć włosy?! - cieszę się bardzo, że dobrze się z tym czują - ja osobiście lubię czuć się dobrze we własnej skórze i lubię fajnie wyglądać... wychodzę z założenia, że SZCZĘŚLIWA MATKA TO SZCZĘŚLIWE DZIECKO - jeśli ona jest szczęśliwa to super, ale od oceny mojej osoby WARA...

LEPSZA MATKA to ta, która urodziła naturalnie... no lepszego kłamstwa nie słyszałam... to jest strasznie denerwujące, że panuje przeświadczenie że cc nie jest prawdziwym porodem... a przepraszam czym? zakupem dziecka? produkcją? To jest strasznie smutne, że trzeba udowadniać, że cc to też trud, ból i przede wszystkim, to też jest PORÓD.  Gdy szłam do sklepu i znajome ekspedientki pytały się z wielką sympatią czy długo rodziłam, czy się umęczyłam... Okropne jest to, że gdy usłyszały odpowiedź o cesarce to najczęściej słyszałam "a to ty nie wiesz co to jest poród" (wtf???). Gdy dowiedziałam się, że będę musiała mieć cesarkę to przez tydzień chodziłam zaryczana - wymarzyłam sobie piękny rodzinny poród naturalny, cudowne kangurowanie od razu gdy mój syn się urodzi - no istna idylla, ale musiałam schować swoje marzenia i "dumę idealnej mamy" do kieszeni - z moich marzeń została zimna sala operacyjna i POCZUCIE, ŻE ROBIĘ TO DLA BEZPIECZEŃSTWA MOJEGO DZIECKA. Gdybym się uparła na SN to ryzykowałabym zdrowie Mieszka i swoje... ale społeczeństwo ma inne zdanie, a LEPSZE MATKI to już w ogóle...

Kolejny argument do bycia lepszą to KARMIENIE PIERSIĄ ponieważ mleko modyfikowane to zło! Wszyscy wiedzą, że mleko matki jest najlepszym co możemy dać dziecku i to jest PRAWDA NAJPRAWDZIWSZA, OCZYWISTA OCZYWISTOŚĆ itd... ale są mamy i dzieci, dla których kp jest niemożliwe. Są mamy, które kp kosztuje wiele zdrowia i sił psychicznych, są mamy, które nie mogą karmić, mimo, że pokarmu mają mnóstwo. Są dzieci, które same odstawiają się bo nie chcą piersi i nikt tych dzieci do tego nie zmusza. Mój Mieszko się odstawił od piersi całkowicie pomiędzy 5 a 6 miesiącem życia - przyjęłam to z bólem serca, ale nie będę ganiać z gołym cyckiem za dzieckiem, żeby łaskawie coś zjadło... nie czuję się gorsza - jestem tak samo dobra jak mama karmiąca piersią. Moje dziecko jest najedzone - to się liczy.

Lepsza Matka zawsze wstaje z uśmiechem na twarzy, nawet 50 raz w nocy, nigdy się nie denerwuje, nie przeklina, nie ma ochoty trzasnąć drzwiami i iść przed siebie. Lepsza Matka karmi tylko piersią, rodzi tylko naturalnie, dba tylko o dzieci.
Lepsza Matka NIE ISTNIEJE. Dla mnie to kłamstwo. Nie ma lepszej czy gorszej. Są tylko osądy innych na mój temat. MATKA JEST TYLKO JEDNA. Ani lepsza, ani gorsza. Matka zawsze jest kochająca, współczująca, opiekująca, czuwająca ale i dbająca o swój własny komfort. A ten komfort to już bardzo INDYWIDUALNA kwestia.

Karmienie piersią i poród naturalny są dla człowieka czymś fizjologicznym, czymś NATURALNYM, dlatego jest to właściwe. Niestety współczesne trendy w wychowaniu dzieci kładą nacisk na naturalność, przez ten nacisk wszystko to, co jest antagonistyczne do naturalnego podejścia jest postrzegane negatywne. I na to się NIE GODZĘ bo w czym mama karmiąca piersią jest lepsza od tej która daje butelkę? Jeśli obie dbają o swoje dziecko, to obie są tak samo wspaniałe. Ważne, że dziecko jest najedzone, jest otoczone opieką i miłością. W czym poród naturalny jest lepszy od cesarskiego cięcia? Kobieta rodząca naturalnie namęczy się dużo przed ale dochodzi w miarę szybko do siebie po (choć są też przypadki dłuższej rekonwalescencji). Kobieta rodząca przez cięcie niby tak się nie męczy ale za to po jest już gorzej. Cesarskie cięcie to głęboka operacja, po której kobieta niemalże od razu wchodzi w rolę opiekunki, w rolę mamy. Każda z nich przeżywa swój trud macierzyństwa, trud porodu i połogu. Żadna z nich nie zasługuje na to by umniejszyć jej rolę i trud. Nie chodzi o hejt na to co naturalne - uwielbiam to! Chodzi o BRAK ZGODY NA SZUFLADKOWANIE.

Mam 27 lat. Jestem Mamą. Karmiłam piersią, później mm. Rodziłam przez cesarskie cięcie. Jestem zajebista. Ty też jesteś - jeśli tylko tego chcesz!
11.04.2016 - od tamtej pory kocham jeszcze mocniej!

niedziela, 12 lutego 2017

SZPITAL NA PLUS #3 - Historia Edyty


Kochani! Zapraszam Was do zapoznania się z historią Edyty - kobiety, która uparcie dążyła do spełnienia marzenia o zostaniu Mamą. Cudna historia i wspaniała kobieta. Pełna optymizmu oraz zdrowego rozsądku. Ciepła, troskliwa, do wszystkiego podchodzi z dystansem - NAJWSPANIALSZA MAMA małego Andrzeja. 


Pamiętam jakby to było dziś kiedy na teście ciążowym zobaczyłam dwie kreseczki. To był START mojego maratonu. Zaczęło się planowanie, ekscytacja, godziny spędzone na rozmowach z przyszłymi i już doświadczonymi mamami, oraz jeszcze więcej godzin spędzonych na różnych forach zbierając informacje o tym co mnie czeka. Zaplanowałam niemalże wszystko, od koloru ścian w dziecięcym pokoiku po wybór pościeli, ubranek jak i sposobie karmienia i wychowania tego małego człowieczka który miał niebawem przewrócić Nasz świat do góry nogami. Regularne wizyty u ginekologa odznaczały kolejne etapy ciąży, niby 9 miesięcy a czasu tak naprawdę zawsze za mało. Planując przyszłość zapomniałam o najważniejszym, o MECIE swojego maratonu, a każdy sportowiec potwierdzi, że ostatnie metry przed metą są najgorsze i trzeba wykrzesać wszystkie siły aby dobiec do końca. O swojej Mecie i ostatnich najcięższych metrach chciałabym opowiedzieć.
Planowany termin porodu to 28 września 2016. Jako, że to moja pierwsza ciąża już tupałam nogami kiedy w tym dniu nie przyszły skurcze. Och ile mam czekać, żeby Cię zobaczyć? Na ostatniej wizycie dostałam skierowanie do szpitala gdyby nic się nie działo, w tym rzecz, że nic się nie działo. Torba spakowana, dokumenty przygotowane, jedziemy. 9 miesięcy przygotowań, planowania, rozmyślania, ale w tym wszystkim nie planowałam najważniejszego, etapu porodówki. No bo jak zaplanować pobyt w miejscu gdzie trzeba zdać się na doświadczenie  i wiedzę innych? To właśnie  tutaj, w Pilskiej Sali porodowej rozpoczęły się ostatnie i zarazem najcięższe metry mojego maratonu, widziałam wielki transparent META, tylko trzeba do niego dobiec a tam czeka nagroda.
START: O 7 rano dzień po planowanym terminie zgłosiłam się do Szpitala w Pile. Skurcze były lekkie, odczuwalne ale to jeszcze nie było to na co wszyscy czekali. Już w poczekalni bardzo miło zaskoczyła mnie Pani która widząc mój stan poprosiła mnie do środka bez kolejki. W poczekalni czekały jeszcze 2 inne osoby. Pani zrobiła wywiad wypytując o podstawowe informacje i bardzo spokojnym tonem wyjaśniła dlaczego pyta i jakie będą dalsze akcje. Zaprosiła do środka mojego narzeczonego który pomógł mi się przebrać i wszyscy razem poszliśmy na oddział patologii. Przekazano mnie dosłownie jak zagubione dziecko, „z ręki do ręki”. Cały czas ktoś był przy mnie i nie pozwolili mi nawet na chwilę się denerwować. Po przyjęciu na oddział rozpoczęto kolejne standardowe badania jak KTG czy pobranie krwi. Czekałam cierpliwie na obchód. W pewnym momencie usłyszałam z korytarza, że wszystkie obecne na oddziale kobiety mają się zgłosić do badania. Cierpliwie czekałam w kolejce. Kiedy nadeszła moja kolej na badanie wyjaśniłam, że prowadzi mnie doktor X i prosiła abym zgłosiła się na oddział. Pan Ordynator aby zaoszczędzić mi podwójnego badania przekazał, że moja Pani doktor jest dziś na oddziale i mogę z Nią porozmawiać aby poczuć się pewniej. Bardzo mnie to ucieszyło. Pani Doktor po niespełna kilku minutach zjawiła się u mnie na Sali, zaprosiła na badanie i założyła balonik celem wywołania skurczy. O każdym kroku byłam informowana. Po powrocie do pokoju podłączono mi KTG i czekaliśmy.
Obudziłam się w nocy, około północy, a raczej przebudziły mnie skurcze. Poszłam do pielęgniarek które po zbadaniu stwierdziły rozwarcie na 4 cm. Zaczęło się, a ja jeszcze nigdy nie odczuwałam takiego strachu, podniecenia i ekscytacji w jednym momencie.  Kazano zabrać mi podstawowe rzeczy z pokoju i poczekać przy drzwiach na pielęgniarkę. Tutaj przyznam bardzo zabrakło mi pomocy ze strony Pań dyżurujących. Moje ciało było w regularnych odstępach maltretowane przez skurcze a Pani pielęgniarka pospieszała mnie żeby iść szybciej.  To w zasadzie jedyny nieprzyjemny moment w kontakcie z personelem w Pilskim Szpitalu. Zostałam przekazana do Pani położnej na oddziale Porodowym. Bardzo sympatyczna pełna empatii kobieta. Powiedziała, że czas powiadomić osobę która ma być przy porodzie, w tym samym czasie skurcze się nasilały. Na swoje nieszczęście tata dziecka nie odbierał a ból zaczął być bardzo dokuczliwy. Pani położna pokazała mi wszystkie możliwe techniki uśmierzania bólu, i najskuteczniejszym okazał się prysznic. Pozwolono siedzieć mi pod ciepłą wodą ile tylko chcę w tym samym czasie próbę dodzwonienia się do narzeczonego przejęła sympatyczna Pani, czyli nie tylko położna, ale i telegrafistka J
Co chwilę ktoś zaglądał do mnie pod prysznic, podejmując rozmowę aby nieco mi pomóc i odwrócić uwagę od bólu. Badania były przeprowadzane co godzinę i cały czas mogłam liczyć na pomoc pani położnej. W chwilach zwątpienia zagadywała mnie, co wtedy wydawało mi się dziwne opowiadać o  wyprzedażach w lokalnym spożywczaku, jednak z perspektywy czasu wiem jak pomogło mi to nie myśleć o coraz silniejszych skurczach. W każdym momencie wiedziałam co się będzie działo, co może nastąpić za chwilę i nie czułam się samotna. To było wszystko czego w tym momencie potrzebowałam. W chwili zmiany personelu podeszła do Nas nowa Pani położna, która powiedziała, że będzie nad nami czuwać i razem damy radę. Nie myliła się, już po niecałej godzinie kiedy rozpoczęła dyżur pojawił się na świecie nasz synek. Dzięki wspólnej pracy i fachowemu podejściu do sytuacji. Personel pomagał przy pierwszym dostawieniu synka do piersi, pomogli ułożyć wygodnie na moim brzuchu i zanim się zorientowałam ktoś przyniósł kanapki żebym mogła zjeść śniadanie. Wszystko odbywało się szybko ale bez zbędnego zamieszania. Po 2 godzinach zostaliśmy przeniesieni do sali poporodowej. Ja i moja mała rodzinka. I tutaj nie mogę powiedzieć złego słowa na personel. Jak tylko synek zaczął płakać od razu pojawiała się pielęgniarka. Jak miały odbyć się badania, informowano  mnie o planowanych zabiegach jak np. badanie słuchu. Podczas naszego trzydniowego pobytu w szpitalu zabrakło mi opieki laktacyjnej. Jestem świadoma, że na wszystkie mamy jeden doradca laktacyjny to za mało i ciężko podejść do każdej indywidualnie, ale w tym czasie bardzo brakowało mi, aby ktoś pomógł mi podczas karmienia.
Przed opuszczeniem szpitala przyszła do Nas Pani doktor, która spokojnie wytłumaczyła nam jak dalej mamy postępować, na co mamy zwracać uwagę oraz co powinniśmy zrobić w najbliższych kilku dniach po powrocie do domu. Po tej rozmowie oficjalnie przekazano nam ubranego synka w foteliku samochodowym.  META J

Reasumując mój pobyt w szpitalu mogę zdecydowanie w skali od 0 do 10 ocenić na mocne 8. Personel w znacznej mierze pomocny oraz życzliwy. Podczas porodu czułam, że jestem pod opieką specjalistów. Po porodzie w każdej chwili mogłam liczyć na pomoc pielęgniarek, które bardzo szybko pojawiały się w szpitalnej Sali. Zdecydowanie mogę polecić Szpital w Pile każdej mamie, która zastanawia się którą „porodówkę” wybrać.