Poznajcie Aleksandrę.
Nietuzinkowa, pozytywnie nastawiona i zdrowo walnięta jeśli chodzi o sprawy parentingowe. Kobieta z dystansem i mama ze zdrowym rozsądkiem.
Nietuzinkowa, pozytywnie nastawiona i zdrowo walnięta jeśli chodzi o sprawy parentingowe. Kobieta z dystansem i mama ze zdrowym rozsądkiem.
Słyszałam tę historię już kiedyś i dziś chcę się z Wami nią podzielić - dawka pozytywnej energii i nadziei, że każdy kryzys jest do przetrwania.
***
Zgłosiłam się na oddział
ginekologii i patologii ciąży w przeddzień terminu porodu. Zestresowana
maksymalnie, jak tylko można się stresować. Przyjęcie na oddział przebiegało
jednak bardzo sprawnie i sympatycznie, jeśli można mówić o tym, że przyjęcie do
szpitala jest sympatyczne. Położna przeprowadziła wywiad, papiery zostały
wypełnione a ja wstępnie zbadana. Na oddziale klasycznie dostałam swoje łóżko i
czekałam na to, co miało dziać się później. Stres nie odpuszczał, a mi wiecznie
po policzkach spływały łzy. Ot taka wrażliwość albo buzujące hormony. Bałam się
porodu i bólu, na który psychicznie się nastawiałam, bałam się tego wszystkiego
co powie lekarz po badaniu, co wyniknie z KTG, chociaż do tej pory ciąża
przebiegała wzorowo. A jednocześnie czułam ulgę, że moja ciąża jest donoszona i
jestem bezpieczna pod bacznym okiem specjalistów. Wszyscy, którzy mnie otaczali
sprawiali, że czułam się doinformowana, zadbana, bezpieczna a na dodatek
atmosfera była sprzyjająca. Na sali poznałam przesympatyczną dziewczynę, w
pierwszej ciąży – podobnie jak ja – która nie miała tyle szczęścia, a jej ciąża
była zagrożona. Leżała w szpitalu już któryś tydzień, a jeszcze wiele tygodni
było przed nią… lekko współczułam, ale jednak całym sercem kibicowałam, żeby
dotrwała zdrowo i spokojnie do terminu porodu. Ona również była w dobrych
rękach.
Zdecydowałam się na indukcję
porodu, na początek założenie cewnika Foleya, tzw. balonika. Historii o nim, a
właściwie o tym, z jakim bólem się wiąże słyszałam miliony. Miałam je w dupie,
większość historii porodowych to istny dramat i rzeźnia… a ja przecież miałam
za moment poznać bardzo ważnego człowieka w moim życiu - Tadeusza, to nie mogło
być dramatyczne przeżycie. Nie bolało, czułam lekkie mulenie w podbrzuszu, ale
nic specjalnego się nie działo. Tata Tadeusza pojechał do pracy, miał być pod
telefonem, gdyby jednak syn chciał wyjść na świat. Przespałam całą noc, raz po
raz budząc się, kiedy położna przychodziła z mega zabawną metalową trąbką
słuchać brzucha. Naprawdę mega mnie to bawiło, podobnie jak zaznaczanie ruchów
dziecka przy badaniu KTG. W każdym razie dotrwałam do rana, wtedy okazało się,
że balonik zrobił to co do niego należało, było jakieś rozwarcie i można
przenieść się na porodówkę.
Szybki telefon do Taty Tadeusza,
pod pachę najpotrzebniejsze rzeczy i znów strach w oczach.
Niedługo potem leżałam już na
sali porodowej. Naprawdę ładnej i przyzwoicie wyposażonej. Położna, z którą
miałam rodzić to pani Ela. Bardzo miła kobieta, która o wszystkim na bieżąco mi
opowiadała i utwierdzała w przekonaniu, że wszystko zrobimy tak, by było jak
najlepiej. A ja znów płakałam, serio. Pani Ela pocieszała jak mogła, ale w
końcu zrozumiała, że ja po prostu muszę płakać, więc uznała, że mam płakać ile
wlezie, byle było mi lżej na sercu. Podłączono kroplówkę. Oksytocyna poszła w
ruch, brzuch był opasany gumami od KTG -
swoją drogą super, że gumy od KTG mają różowy kolor – a ja leżałam i próbowałam
nawet żartować z Tatą Tadeusza, chociaż to był raczej czarny humor. Stwierdziłam,
ze zawsze chciałam mieć szóstkę dzieci, ale żartowałam, jedynaki też są fajne…
Na KTG zaczynały rysować się
skurcze, pani Ela doglądała co się dzieje. Była ze mną mama, która wspierała
samą obecnością, jak to mamy mają w zwyczaju. W sali obok, rodząca kobieta
darła się niemiłosiernie, a ja znów płakałam.
Na porodówce nie byłam dłużej niż
pół godziny. Spadek tętna! Położna „potrząsała” lekko brzuchem, żeby zmusić
Tadka do jakiejś reakcji, przekładała czujki od KTG żeby tętno znów złapać.
Ciągle spadek. Nie trzeba się na tym znać, po prostu słychać, że dzieje się coś
złego. Widzisz miny personelu i nabierasz pewności, że nie jest dobrze.
Rozsunęły się drzwi i padło głośne hasło, które zostanie ze mną na zawsze - „Mam spadek”. Wtedy wokół spod ziemi wyrosło
kilka osób – położne, lekarz, pani neonatolog, jeśli dobrze pamiętam.
Zarządzono cięcie na szybko. Odpięto oksytocynę, założono cewnik, dostałam
szpitalne wdzianko. Jedna z kobiet w fartuchu dzwoniła po anestezjologa i
szybko zawieziono mnie na drugą salę. Wszystko działo się tak szybko, że nie
miałam nawet czasu stresować się bardziej, Ci wszyscy ludzie po prostu walczyli
o mnie i Tadeusza! Leżałam na zimnym i twardym stole, ktoś trzymał mnie za rękę
i widziałam już lekarza ze skalpelem w dłoni, słyszałam „jestem gotowa, tniemy”. Dacie wiarę? Ja tu leżę i wszystko słyszę,
panika! W tym momencie jednak urwał mi się film…
Tadeusz przyszedł na świat 7
września 2014 roku o godzinie 10:04. Ważył 3320 i mierzył 57 centymetrów. Był
zdrowym chłopcem, wszystko w normie.
Spadek tętna był chyba psikusem z
jego strony, bo wcale nie był okręcony pępowiną. Być może po prostu złapał ją w
garść i zacisnął zbyt mocno.
Obudziłam się na sali
pooperacyjnej. Świat wirował i zupełnie nie miałam świadomości co się dzieje,
chociaż wiedziałam, że już po wszystkim. Dowiedziałam się, że z Tadeuszem
wszystko w porządku.
Sześć godzin po cięciu dostałam
swojego małego człowieka w objęcia, położne pomogły mi przystawić go do piersi.
Niesamowite, ale wówczas miałam bardzo mieszane uczucia – cieszyłam się, ale
jednocześnie czułam pustkę w brzuchu. Tadeusz nie miał problemów ze ssaniem,
więc droga mleczna od początku była łatwa i przyjemna, a jednak ciągle pytano
nas czy sobie radzimy, proponowano pomoc, gdyby jednak był problem.
Położne dbały o nas na sali
pooperacyjnej, regularnie zmieniały kroplówki ze środkiem przeciwbólowym,
pytały o samopoczucie, obmywały. O rety jakie to było dla mnie niekomfortowe
wiedzieć, że ktoś tak o mnie dba, że skacze wokoło, a ja nic nie mogę sama! Chylę
czoła i dziękuję im za wszystko co robiły, chociaż wiem, że to ich praca i dla
nich to oczywiste. Kolejne dni wspominam równie dobrze – położne instruowały
jak zrobić wszystko przy małym człowieku, pytały czy nie potrzebuję środków
przeciwbólowych, zmieniały opatrunki… Tłumaczyły i ze stoickim spokojem
pomagały we wszystkim, nawet w tym żeby przebrać małego człowieka – wiecie to
ogólnie normalne, że matka umie przebrać swoje dziecko w czyste body, ale ja
byłam przekonana, że urwę mu głowę, więc ten pierwszy raz wolałam poprosić o
pomoc, chociaż Tadeusza wykąpano i ubrano w czyste wdzianko. Ulał i wszystko
jak krew w piach, trzeba przebrać. No, ale jak urwę głowę? Pani, której imienia
nie pamiętam była naprawdę niesamowita! Pomocna i miała podejście zarówno do
mam, jak i małych pacjentów. Na dodatek była pięknie umalowana i ciągle uśmiechnięta
– serio zwróciłam na to uwagę! Taki radosny widok, dający nadzieję zmęczonym
porodem matkom! Drugiej nocy Tadeusz płakał, a ja płakałam razem z nim.
Zupełnie nie widziałam czego ten mały człowiek ode mnie chce. Płacze, płacze i
płacze… a ja za cholerę nic nie rozumiem, jestem zmęczona i hormony robią mi burdel
w głowie. Personel spieszył zpomocą nie zwracając uwagi na godzinę – czasem
sama świadomość, że ktoś jest obok i poklepie po ramieniu wystarcza.
Bardzo dobrze wspominam pobyt w
szpitalu – ginekologia i patologia ciąży, porodówka i położnictwo na medal. Moją
ciążę prowadziła dr Maria Gajewska, która robiła również cięcie cesarskie i
wydobyła na świat Tadeusza. Resztę położnych, znam tylko z widzenia,
ewentualnie imienia, ale wszystkie były naprawdę doskonałe. Pobyt w szpitalu to
niezbyt przyjemne doświadczenie, nie ma co się oszukiwać, ale nie mogę
powiedzieć złego słowa. Polecam gorąco pilski szpital, poza tym polecam nie
słuchać cudzych historii o rzeźni, o niemiłym personelu, o obskurnych
porodówkach i łamaniu praw pacjenta. Polecam pamiętać, że personel szpitala to
ludzie tacy sami jak my, którzy czasem mają prawo mieć gorszy dzień, mają prawo
do zmęczenia i to nie tylko oni powinni być empatyczni, nas również to
obowiązuje. Polecam też pozytywnie nastawić się na wydarzenie jakim jest poród
– pamiętajcie, że idziecie poznać nowego człowieka, a nie walczyć ze światem.
Wasze pozytywne nastawienie to połowa sukcesu!
O mnie:
Aleksandra – szczęśliwa mama
dwuipółletniego Tadeusza oraz narzeczona mężczyzny, który marzy by przejechać
na motorze Route 66. Poza tym studiująca dziennikarka, która realizuje swoje
pasje do pisania i macierzyństwa na blogu Brzuchacze. Uwielbia kryminały
Cobena, różowy kolor i jedzenie!
Dziękuję za zaproszenie do cyklu!
OdpowiedzUsuńPiękna historia. Pełna miłości i szacunku dla drugiego człowieka. Super :) Też uwielbiam różowy kolor ;)
OdpowiedzUsuń