O istnieniu
chust wiedziałam, jeszcze zanim byłam w ciąży. Dużo, dużo wcześniej… Chustonoszenie
zawsze mnie fascynowało, tak po prostu, bo idea rodzicielstwa bliskości wtedy jeszcze
nie była mi znajoma. Fascynowało
mnie bardziej dlatego, że momentalnie kojarzyło mi się z zadowolonym dzieckiem,
wolnymi rękoma rodzica a jeszcze te chusty takie przepiękne, kolorowe!
Naszą pierwszą
chustę – niebiesko-seledynowego pasiaka z natibaby, dostaliśmy od mojego
rodzeństwa w prezencie na Boże Narodzenie, Tadeusz miał wówczas skończone 4
miesiące. Bardzo dobrze, że dostaliśmy go, bo sama chyba nie dałabym rady
zdecydować się i wybrać chusty idealnej dla nas, pomijam już kwestię koloru,
ale nie spodziewałam się wtedy, że chusty mają chociażby rozmiary. I jeszcze
firm chustowych jest więcej, niż byłam sobie w stanie wyobrazić, a każda
chustomama poleca co innego – coś co u nich się sprawdziło. Nasza chusta okazała się doskonała, tylko motanie
nadal było czarną magią. Jedno wiązanie okazywało się być
trudniejsze od poprzedniego, a że za oknem zima, śnieg i mróz to odpuściłam i
na spacery wyruszaliśmy w wózku. A w domu Tadeusz był dzieckiem idealnym, przy
którym bez żadnych problemów można było posprzątać, ugotować obiad, zrobić
dosłownie wszystko bez noszenia na rękach, więc chusta nadal leżała w kącie i
czekała na lepsze czasy, które nastały dopiero krótko przed pierwszymi
urodzinami Tadeusza.
W każdym razie
lepsze czasy dla chusty nadeszły, bo… jak wyjść z domu szybko, bez wózka, z
dzieckiem, które samodzielnie nie chodzi? Eureka, mamy
przecież chustę! Na całe szczęście była też do niej instrukcja obsługi, w której można było
znaleźć kilka podstawowych sposobów na zamotanie malucha. Znalazłam
takie stosunkowo najprostsze! Napociłam się przy wiązaniu jak głupia, ale udało
się! Naprawdę było super, pokochałam chustę. Stwierdziłam
jednocześnie, że noszenie prawie rocznego Tadeusza z przodu nie jest najlepszym
rozwiązaniem - nie widział świata, tylko moje obojczyki i wiercił się
straszliwie. Znów chusta leżała w kącie… wróciła do łask, kiedy Tadeusz był już
prawie dwulatkiem, a Karolina (autorka śMieszkowa) zorganizowała w Pile
pierwsze chustowe macanki, na których odkryłam idealne i nie trudne wiązanie –
plecak prosty, które dla starszaka okazało się strzałem w dziesiątkę. Dla mnie
to naprawdę wygodne rozwiązanie, by nosić 12 kilogramów na plecach, a Tadeusz
aż rwał się do motania i przytulania! Bliskość przede
wszystkim!
Chustonoszenie to dla mnie dwie wolne ręce, którymi mogę zrobić dużo
dobrego, jednocześnie będąc ciągle blisko dziecka, nie tracąc naszego,
wspólnego czasu na miłość. Chustonoszenie
to moim zdaniem praktyczna pomoc dla wszystkich rodziców, którzy potrzebują być
mobilni, a jak wiadomo wielkogabarytowe wózki dziecięce często bardziej
przeszkadzają w tym, niż pomagają. Poza tym jestem
kobietą i uwielbiam piękne rzeczy, więc co się dziwić, że kocham chusty? Co
prawda mamy obecnie tylko jednego pasiaka, w zdecydowanie męskich (nie moich)
kolorach, ale wszystkie inne kolory, wzory i faktury łapią mnie za serce.
Jeszcze nie jestem chustoświrką, nadal nie rozumiem jak można wydać 600 złotych
na kawał materiału – jak to mówi Tata Tadeusza „Za 600 złotych to kupiłbym krosno i sam sobie chusty tkał” i
trudno się nie zgodzić, bo chusty to stosunkowo droga obsesja. Jednak czy bliskość ma cenę, której my rodzice
byśmy nie zapłacili? Nie ma! Dla mnie chustonoszenie to radosny i bardzo
wygodny sposób na okazywanie miłości, więc #noszębokocham.
Tak naprawdę dopiero
rozpoczęłam swoją przygodę z macierzyństwem i chustowaniem, ale powszechnie
wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia…
O mnie:
Jestem
Aleksandra. Narzeczona mężczyzny, którzy marzy by przejechać na motorze Route
66 i mama dwuletniego Tadeusza. Z wykształcenia dziennikarka, nadal studiująca.
Z pasji blogerka z Brzuchacze. Uwielbiam kawę, kolor różowy i kryminały Harlana Cobena.
My również z chustą choć póki co w domu a nie poza nim:)
OdpowiedzUsuń